Strona gwna Muzeum Mapa Sopotu Galeria Galeria
Pokaż wszystkie opowiadania Fiszera 15



Fiszera 15



Nie ma już tego miasta; pozostały po nim ruiny, szkielety płotów niegdyś oplecione gęstwą dzikiej roślinności, wycięto stare drzewo, które stało naprzeciw domu. Ten dom wprawdzie jeszcze stoi, jako pierwszy przy krótkiej, wąskiej ulicy Fiszera, ale bezlitosny upływ czasu zmył ze starych ścian mapę dobrze znanych pęknięć. Gdy spojrzeć nań z dołu, okaże się łatwo, że upodobnił się do wielu innych domów – obdarte, wielkie płaty tynku odsłoniły ceglaną fakturę muru. Dom jest, jak trędowaty człowiek, którego ciało odchodzi od kości, starzeje się niespokojnie, obnosząc swoją szpetotę, nie umiera godnie.

W piwnicy, w kurzu i zatęchłym powietrzu, siedząc na cembrowinie studni, która miała być kotłem pralniczym, obmyślaliśmy plany ekspedycji wojennej przeciw bandzie z ulicy Morskiej. Sopot w tamtych latach podzielony był na bandy. Przynależność do bandy była niczym najwyższy order; nie być w bandzie znaczyło - nie żyć, było równoznaczne z unicestwieniem. Straszna też była powolna śmierć relegowanego z bandy i tylko jeden sposób powrotu – wykazać się jakimś nieprawdopodobnym ryzykanctwem.

Nie obdarzano nas sympatią i świat dorosłych pozostawał przed nami zamknięty.

Huraganowe bitwy na kamienie, kije, wreszcie na pięści trwały godzinami. Kiedy oni zaskoczyli nas na Fiszera, stłukli, upuścili krwi, my wyprawialiśmy się na Morską, prowadząc kampanię w okolicy kortów tenisowych, skąd zawsze dolatywały eleganckie dźwięki odbijanych piłek. Świat tenisowych kortów i kraj dzikich porachunków małolatów istniały obok siebie. Nigdy nikt z kortów nie przyszedł, by przerwać nasze zmagania, nigdy nikt z nas nie był na kortach. Czasem, gdy ucichł bitewny zgiełk i policzyliśmy już rannych, zdarzało się, że z niemą fascynacją, jak zahipnotyzowani, przyglądaliśmy się grze zza drucianej siatki. Brudni, z rękami czarnymi od ziemi wyrwanej wraz z kępami trawy, które służyły jako bomby, obok schludnych, odzianych na biało postaci przesuwających się z gracją po czerwonej, pociętej białymi liniami płaszczyźnie kortu. Oni tam, my tu. Granicę wyznaczał wysoki płot. Był najwyższy w okolicy, wzniesiony dla ochrony przed wysokimi lobami tenisowych piłek.

Minęło kilka lat i jednak znalazłem się na kortach, choć bez rakiety i tenisowego stroju. Na przełomie lat sześćdziesiątych i kolejnej dekady urządzono tam kino letnie pod gołym niebem. Było czynne tylko po zmroku, w porze, w której kończyły się ostatnie seanse w „Polonii” i „Bałtyku”. Filmy oglądało się z trybun, a za plecami szumiał projektor, przecinając noc smugą srebrzystego światła. Za ekranem mruczało w oddali morze. Niektórzy widzowie przychodzili do „Letniego” wprost z plaży, znużeni upałem, z kocami i leżakami. Nie było jeszcze ohydnych, betonowych Łazienek Północnych i gdy usiadło się na koronie trybun, tylko wiekowy „Grand” niezmiennie kusił swoim czerwonym neonem. W kinie letnim na tenisowych kortach repertuar był lekki, oglądało się filmy płaszcza i szpady, komedie i westerny z Gregory Peckiem i Johnem Waynem. Z uwagi na późną porę dawano tam też filmy z pewną dawką erotyki.

Minął urok ciepłych, filmowych nocy pod gwiazdami, gdy pewnego lata w sali turystycznej Grand Hotelu eksplodowała sopocka Musicorama, pierwsza dyskoteka w Polsce. W Musicoramie puszczał płyty Zbigniew Niemczycki, Marek Gaszyński, Jacek Bromski, Franciszek Walicki, Piotr Kaczkowski... Musicorama to inny świat, osobny temat, legenda. Tam po raz pierwszy usłyszałem Janis Joplin, tarzałem się po parkiecie pod przeboje Ike and Tina Turner, a Whole Lotta Love Zeppelinów doprowadzało do ekstazy stłoczony, sprasowany tłum. Nie trzeba było speedu, nikt z nas nie przeczuwał nawet, że podobny trans za dwie dekady wywoływać będą maratony techno. Mieliśmy swój własny odjazd przy stroboskopowych lampach Musicoramy.

Fiszera piętnaście. Dom wciąż tam stoi. Stara, zwalista kamienica. Na drugim piętrze balkon i okratowane okna, biel żaluzji. Przechodząc zawsze podnoszę głowę i patrzę w ciemne źrenice weneckich okien. Nigdy nie ma w nich światła, jak gdyby ktoś zabrał stąd nawet echo tamtych lat.




Rok z którym związane jest opowiadanie 1960
źródło pochodzenia opowiadania planetasopot.w.interia.pl
Autor opowiadania Michał Pruski
Powiązanie z przewodnikiemul. Fiszera



wróć do listy opowiadań



 
Dawny Sopot 2006 - 2024, Informacje na temat projektu, polityka prywatności